W miniony weekend miałem okazję przeżyć wspaniałą przygodę, zobaczyć kilka ciekawych miejsc, zawrzeć wiele nowych znajomości, a przede wszystkim nakręcić przeszło 1100 km na motocyklu. W sumie to nie wiem, który z tych elementów był najważniejszy… Chyba żaden z osobna, a właśnie połączenie tego wszystkiego razem sprawiło, że był to niezapomniany weekend.
Wydarzeniem, które ściągnęło mnie do Półwioska Starego koło Ślesina był Motopiknik Fanów Hondy Deauville. Jest to nieformalna grupa posiadaczy (byłych, obecnych, a czasem i przyszłych) motocykla Honda NT Deauville, zarówno starszej wersji 650 ccm, jak i późniejszej 700-tki. Do grupy tej należę od jakiegoś już czasu (swoją Devi posiadam od przeszło roku), lecz do tej pory nie miałem okazji spotkać żadnego innego członka grupy osobiście. Rzecz jasna, to się już zmieniło, ale po kolei…
Przygotowania, czyli o tym jak się spakować, żeby nie zwariować…
Wyjazd na Motopiknik miał być moim pierwszym wyjazdem motocyklowym pod namiot. Byłem już Devilką w Bieszczadach wraz z Motoniedźwiedziem Grześkiem oraz Magdą i Kubą, ale tam nocowaliśmy w pensjonacie i nie nastawialiśmy się na samodzielne gotowanie. Tym razem po raz pierwszy przyszło mi przemyśleć, zaplanować i spakować wszystko co potrzebne, żeby spędzić 3 dni na kempingu w lesie nad jeziorem – w miejscu, w którym nigdy nie byłem i nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Do tego dochodziła kwestia pogody, która w tym roku jest wyjątkowo nieprzewidywalna. Jak dodałem do tego moją skłonność do zabierania (zbyt) wielu rzeczy, bo „a nuż się przydadzą” to wyobraziłem sobie objuczonego wielbłąda ze znaczkiem Hondy na garbie. Jak się jednak okazało, udało mi się spakować całkiem szybko i sprawnie, a do tego nie pominąłem żadnej rzeczy, której brak okazałby się bolesny.
Lista rzeczy, które zabrałem, a które Devilka bardzo sprawnie pomieściła w kufrach i roll-bagu jest długa i pewnie część z Was stwierdzi, że obyłaby się bez nich, ale coż – jak się mieści, to wolę zabrać niż za czymś tęsknić ? Dlaczego o tym piszę? Bo może znajdą się wśród czytających ten tekst osoby, które tez chciałyby pojechać motocyklem pod namioty i skorzystają z moich doświadczeń.
Do kufra centralnego powędrowały:
- namiot (dwuosobowy, ale po złożeniu chyba jeden z najmniejszych na rynku za rozsądną cenę)
- mata samopompująca
- śpiwór
- kuchenka i puszka gazu
- menażka turystyczna i kubki
- składany zestaw narzędzi pomocnych przy rozbijaniu namiotu itp. (zawiera m.in. młotek ? )
- latarka
- prowiant, w tym coś do podgrzania na obiad
W kufrach bocznych znalazło się miejsce dla:
- zestawu przeciwdeszczowego
- zapasowych rękawiczek
- jeansów motocyklowych
- niskich butów motocyklowych (na objazdówkę ze zwiedzaniem)
- cywilnych butów i klapek
Roll-bag pomieścił całą resztę, tj. ubrania, kosmetyczkę, ręcznik, kąpielówki, a i tak wypełniony był może w 1/3.
Z rzeczy, których nie zabrałem, a po czasie stwierdziłem, że z nimi byłoby wygodniej to:
- składane krzesło (wygodniej usiąść niż na podłodze namiotu)
- sznur na pranie (gdyby było trzeba coś wysuszyć)
- mały płyn do mycia naczyń
- spray na komary
Tak spakowany mógłbym pojechać właściwie w dowolny zakątek Polski, a właściwie w dowolne miejsce w Europie również.
Jazda, czyli to co motocykliści lubią najbardziej…
Z domu do Półwioska wyznaczyłem sobie trasę omijającą autostrady i drogi szybkiego ruchu. Stwierdziłem, że nigdzie się nie będę spieszyć, a więcej zakrętów to więcej frajdy. Początkowo miałem jechać sam, ale udało się zgadać z innym „Devilantem”, Tomkiem, który na zlot wybierał się z Brzeska. Spotkaliśmy się w piątek rano pod Krakowem i ruszyliśmy w trasę. Nie udało nam się sparować interkomów, ale przy jeździe we dwóch wystarczają gesty, a w razie czego „telefon do przyjaciela”. Trasa liczyła 373 km, a po drodze chcieliśmy zajrzeć w dwa miejsca – na Zamek Pilcza w Smoleniu oraz do największej sztucznie utworzonej dziury w ziemi w Polsce (a nie wiem czy nie w Europie), czyli do odkrywki Kopalni Węgla Brunatnego „Bełchatów”. Ostatecznie Zamek odpuściliśmy stwierdzając, że na jego zwiedzenie możemy wybrać się kiedy indziej, bo jest „rzut beretem” od Krakowa i ruszyliśmy dalej w stronę tarasu widokowego kopalni w Kleszczowie. Muszę przyznać, że rozmiary tej dziury (zarówno głębokość, jak i powierzchnia) robią wrażenie, podobnie jak gabaryty maszyn tam pracujących. Dalej trasa prowadziła przez Łask, Uniejów, aż do Ślesina i Półwioska Starego. Po nieco ponad 5 godzinach jazdy (nie licząc przerw, w tym obiadowej) dotarliśmy na miejsce. Obyło się bez większych niespodzianek, a największy stres przeżyłem podczas wjeżdżania piaszczystą dróżką na kemping. Położenie motocykla w piachu na oczach kilkudziesięciu innych motocyklistów byłoby długo wspominane… Na szczęście udało się przez „wydmy” przejechać w pionie i można było rozbijać namiot.
ZZZ, czyli zlot, zabawa i zwiedzanie
O tym co dokładnie działo się na pikniku nie będę się rozpisywał. Kto był na podobnej imprezie ten wie, kto nie był, może kiedyś sam się dowie ? Najważniejsze, że na przeszło 40 ludzi, którzy tam zjechali wszyscy okazali się być otwartymi, chętnymi do rozmów i zabawy, pomocnymi osobami. Nie miało żadnego znaczenia skąd ktoś przyjechał, czym się zajmuje zawodowo, ile kasy wpakował w motocykl ani ile ma lat. Wszystkich za to łączyła pasja i zamiłowanie do Devilek. Piątkowy wieczór upłynął na integracji, konsumpcji i zabawie, co sprawiło, że sobota zaczęła się bardzo leniwie. Jedni budzili się szybciej, inni woleli dłużej pospać i do południa nie działo się wiele, aczkolwiek kąpiel w jeziorze okazała się idealnym pomysłem. Woda czysta i cieplejsza niż w Bałtyku! Po południu kilka ekip wybrało się na zwiedzanie okolicy, część osób wolała (lub musiała) zostać. Ja postanowiłem zobaczyć kilka miejsc i tak nakręciłem 230 km odwiedzając Mysią Wieżę w Kruszwicy, Tężnie Solankowe w Inowrocławiu, Muzeum Archeologiczne w Biskupinie oraz centrum Gniezna. Z miejsc do odwiedzenia w okolicy warto wymienić Sanktuarium w Licheniu, Jezioro Turkusowe czy Muzeum Kolei Wąskotorowej w Wenecji. Wieczorem ognisko, kiełbaski, śledzie (a te lubią pływać…)
Powrót do domu, czyli kilometrów nigdy za wiele
Wszystko co dobre kiedyś się kończy, ale można sprawić, żeby kończyło się długo. W przypadku jazdy motocyklem przekłada się to na wybieranie tras, które nie wiodą najszybciej do celu, oj nie. Powrót z Motopikniku w moim przypadku liczył 522 km, bo postanowiłem po drodze odwiedzić Rodziców oraz Teściów na Opolszczyźnie. Trasa ponownie wiodła drogami mocno lokalnymi, a do punktów, które chciałem po drodze zaliczyć należały: Cmentarzysko i Pomnik Ofiar Hitlerowskiego Obozu Zagłady w Chełmnie, Zamek w Ujeździe (miliony ludzi i aut na parkingu sprawiły, że pojechałem dalej), Zapora na Zbiorniku Jeziorsko i Baza Lotnictwa Taktycznego w Łasku (tam zaliczyłem tradycyjny już odcinek ‘off-road’u” przez las). Jak się okazało, odwiedziłem nawet Paryż! Końcowe 140 km do Krakowa to był jedyny odcinek na całej trasie po autostradzie. Całe szczęście, że jechałem motocyklem, bo korki na wszystkich bramkach były potworne. Większość kierowców samochodów uprzejmie robiła miejsce, niektórzy zdawali się być zbyt zajęci gapieniem się w smartfony.
Ostatecznie wyjazd na Motopiknik zamknął się w 1128 nawiniętych kilometrach, wielu odwiedzonych miejscach, hektolitrach uwolnionych endorfin oraz dziesiątkach nowych znajomości. Przekonałem się również, że jestem w stanie zrobić ponad 1000 km w ciągu weekendu i nie odczuwać żadnych dolegliwości czy to ze strony rąk, pleców czy też ich zakończenia na 4 litery. Uwielbiam swój motocykl! I nie mogę się doczekać wyjazdu na Mazury z Motoniedźwiedziem!
Joomla Extensions